poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Zarabianie przez pisanie

Geoarbitraż wiąże się z zarabianiem w jednej walucie a wydawaniem w innej. Powtórzone to zostało już wielokrotnie na tym blogu, warto jednak temat ten drążyć jak najdłużej, by zapadł w pamięci. Na początku kwietnia znalazłem ciekawe rozwiązanie by wspomóc zarabianie pieniędzy niezależnie od miejsca w którym się znajdujemy.

Rozwiązaniem o którym mówię jest giełda unikalnych treści - Textmarket.pl. Serwis ten należy do tego samego właściciela co Prolink.pl - system wymiany linków. Firma niestety czasowo potrafi mieć problemy z odpowiedziami nawet na najprostsze maile, sytuacja poprawia się jednak z miesiąca na miesiąc. Najważniejsze jest to, że firma jest póki co całkowicie wypłacalna. No ale do rzeczy: Textmarket.pl składa się z giełdy treści na której możemy zamieścić swoje teksty na dowolny temat. Działów z treścią jest około dwudziestu, nie ma więc problemu z katalogowaniem. Minimalna wymagana długość tekstu to tysiąc znaków (razem ze spacjami). Jeśli jesteśmy osobami sprzedającymi teksty - za każde pełne tysiąc znaków otrzymamy 2,70zł. Niby nie dużo, ale jest to kwota którą możemy zarobić de facto w kilka minut. Drugim rozwiązaniem jest wykonywanie zleceń. By móc je zobaczyć musimy dodać do systemu Textmarket.pl ponad 100 tysięcy znaków. Należy jeszcze podkreślić, że teksty muszą być unikalne i są pod tym kątem weryfikowane.

Jeśli jesteśmy właścicielami stron internetowych możemy również kupować tam teksty. Kupno pełnego tysiąca znaków to wydatek 3,30zł natomiast zlecenia możemy oferować wystawiając je na co najmniej 5000 znaków.



Dodatkową zaletą systemu Textmarket.pl jest stworzenie programu partnerskiego, dzięki któremu możemy zarabiać pieniądze na naszych poleconych. Zarobki zdobywane w ten sposób wynoszą 5% od kwoty zakupu lub sprzedaży tekstów. Może więc to być całkiem ciekawe źródło dodatkowych przychodów.

Do tej pory głównie testowałem system. Miałem trochę czasu więc umieściłem na giełdzie około stu tekstów na ponad 150 tysięcy znaków. Całość zajęła mi kilkanaście godzin efektywnej pracy a teksty często pisałem w przerwach w innych zajęciach. Napisanie tysiąca znaków zajmuje mniej czasu niż ugotowanie się jajek - można więc skorzystać z takiej okazji i zarobić na śniadanie. Jeśli mamy dobre zdolności do pisania i znamy się na jakimś temacie - śmiało możemy spróbować swoich sił. Textmarket.pl wydaje mi się być bardzo ciekawym rozwiązaniem na wygenerowanie sobie dochodu niezależnie od lokalizacji, no i dodatkowo może jakiś mały dochód pasywny z poleconych też wpadnie.

Wracając jeszcze do tekstów napisanych przeze mnie - sprzedałem ich do tej pory pięć i dodatkowo wykonałem jedno zlecenie. Łącznie zarobiłem w ten sposób 56,70zł i tyle już faktycznie mam na koncie w Textmarket.pl, Dodatkowo, nawet jeśli teraz wyjechałbym gdziekolwiek, czy to na majówkę, czy na dłuższy pobyt za granicą - wszystkie teksty które wprowadziłem do systemu dalej są oferowane na giełdzie, w dalszym ciągu mogę zarobić więc kilkaset złotych. Efekty tego pewnie będą widoczne co kilka dni - bo do tej pory właśnie co kilka dni dostawałem maila ze sprzedażą kolejnego artykułu. Ostatni taki mail dostałem dziś około ósmej rano - gdy jeszcze smacznie sobie spałem. Do kieszeni wpadło w ten sposób 5,40zł.

I jeszcze na koniec podsumowanie - tekst powyżej ma ponad 3000 znaków zostałby więc wystawiony na giełdzie za 9,90zł z czego po jego sprzedaży dostałbym 8,1zł. Sami oceńcie, czy napisanie tej długości tekstu i wystawienie na giełdę nie jest warte zainteresowania. Moim zdaniem zdecydowanie jest.

sobota, 28 kwietnia 2012

Zakładanie konta w Macedonii

Będąc w Macedonii zainteresowało mnie to, czy ja - obywatel Unii Europejskiej, mogę założyć w Macedonii konto bankowe. Otóż dobra wiadomość - mogę! I jak się okazało, cała procedura wcale nie jest taka trudna. Już w pierwszej placówce do której wszedłem dostałem odpowiedź i pełen zakres informacji a pracownica ze mną rozmawiająca biegle mówiła w języku angielskim. Pełen profesjonalizm. Wszystkie moje pytania nie pozostały bez odpowiedzi i po otrzymaniu kompletu informacji byłem usatysfakcjonowany tym, co usłyszałem i zobaczyłem.

Ale do rzeczy. Co potrzeba by założyć konto w Macedonii? Paszport i tyle. Wtedy możemy założyć sobie konto walutowe w tym banku. Niestety osoby nie będące obywatelami Macedonii nie mogą założyć konta w miejscowej walucie. Śmiało można za to otworzyć konto w euro, dolarach czy funtach brytyjskich. Konta mogą być zakładane we wszystkich walutach wymienialnych, ale  z oczywistych względów konto w euro jest najlepszym rozwiązaniem. Dodatkowym plusem jest stabilność macedońskiej waluty wobec euro - o czym już kiedyś pisałem w poście "złoty w górę, euro w dół". Denar macedoński w ciągu ostatnich trzech lat wahał się między 59 a 63 za jedno euro. To obrazuje więc, że kurs ten jest nawet bardziej stabilny od polskiej złotówki wobec euro.


Na konto można przelewać do 10 000 euro miesięcznie. Powyżej tej kwoty nałożone są dodatkowe wymagania dotyczące pochodzenia pieniędzy. Jest to zabezpieczenie przeciwko praniu brudnych pieniędzy. Przy wypłacie pieniędzy z konta otrzymujemy euro, które oczywiście od razu może być zamienione na denary. Nie mniej jednak posiadanie konta w denarach jak pisałem wyżej jest niemożliwe. Przynajmniej tak zostałem poinformowany. Jeśli się mylę i tylko w banku w którym o to pytałem jest to zabronione - proszę o informację w komentarzu pod tym postem, chętnie wyjaśnię sprawę. Nie mniej na tę chwilę przyjmuję, że w żadnym z osiemnastu macedońskich banków nie można zakładać konta w denarach.

Konto w kraju w którym spędzamy więcej czasu może być bardzo przydatne. Nie chodzi tylko o bezpieczeństwo finansowe ale i o wygodę. Przede wszystkim zamiast trzymać pieniądze pod poduszką możemy być pewni, że raczej nikt ich nam nie ukradnie. Dodatkowo możemy korzystać z oprocentowania od depozytu a jednocześnie mamy łatwy dostęp do pieniędzy. No i na koniec ponosimy niższe koszty niż przesyłanie pieniędzy chociażby z naszego kraju.

środa, 25 kwietnia 2012

Budapeszt

Po mojej pierwszej wizycie w Macedonii postanowiliśmy podczas powrotu spędzić jedną noc w Budapeszcie. Z jednej strony skłoniła nas do tego późna pora - nie dojechalibyśmy raczej o własnych siłach samochodem do Polski, z drugie - chcieliśmy zobaczyć to miasto. Tak więc dojechaliśmy do Budapesztu bez żadnych planów noclegowych, bez adresów, bez wiedzy gdzie się udać. Postanowiliśmy, że spróbujemy w pierwszym hotelu jaki znajdziemy spytać o cenę i jeśli będzie akceptowalna - skorzystamy. Udało się za pierwszym razem. Pokój trzyosobowy z łazienką i telewizorem kosztował nas jeśli się nie mylę - 43 euro (w sumie). Kwota ani mała, ani duża - biorąc pod uwagę partyzancką metodę poszukiwań noclegu. Na pewno można noclegi znaleźć w niższej cenie, nie mniej wtedy byliśmy zadowoleni.




W hotelu najbardziej pasjonowała mnie węgierska telewizja. Wszystkie seriale były z węgierskim dubbingiem więc było to prześmieszne. "Dr House" po węgiersku. "Kości" po węgiersku. Nawet "Benny Hill" był po węgiersku! Dało się to jednak w miarę oglądać dla samego języka. Kolejnego dnia po spakowaniu się wyruszyliśmy na kilkugodzinne zwiedzanie miasta. Gdy po długiej walce z nawigacją udało nam się w końcu dojechać do centrum i zaparkować na parkingu podziemnym - mogliśmy z całą stanowczością ruszyć i zacząć zwiedzać Budapeszt. Pierwszą ciekawą rzeczą którą zobaczyliśmy był zakład szewski, który nazywa się, za przeproszeniem, tak:




No ale dość już tej zabawy, każdy język ma śmieszne słowa dla innych narodowości. Czas na poważne zwiedzanie. Na początek most Łańcuchowy, zwany też mostem Istvana Szechenyiego który wpadł na pomysł, by  ten most wybudować. Most ten liczy sobie 380m długości i był pierwszym stałym połączeniem Budy z Pesztem. W czasie II Wojny Światowej został wysadzony w powietrze i później odbudowany. Most ten prowadzi do Zamku Królewskiego, który widać w oddali.




O samym Zamku Królewskim myślę, że nie muszę się bardzo rozpisywać. W Internecie jest o nim mnóstwo informacji. Wspomnę tylko w skrócie, że cały kompleks jest gigantyczny i samo zwiedzanie budynków z zewnątrz, bez wchodzenia do muzeów, zajęło bardzo dużo czasu. Niestety nam nie udało się wejść nawet do jednego z nich - goniła nas konieczność powrotu do kraju. Bardzo duże wrażenie robił natomiast budynek Parlamentu. Powstał on na przełomie XIX i XX wieku, zbudowano go z ponad 40 milionów cegieł a jego powierzchnia użytkowa to około 17 000 metrów kwadratowych. Robi wrażenie.




Ciekawy był też pomnik mitycznego ptaka zwanego Turul. Według legendy to ten ptak miał przyprowadzić na obecne tereny madziarów by mogli oni spokojnie żyć. Coś jak nasza legenda o Lechu, Czechu i Rusie.




Jeszcze zostały dwa zdjęcia, które chciałbym przedstawić. Obie panoramy prezentują widok na Dunaj i wschodnią część miasta - Peszt. Na pierwszym ze zdjęć widać fragment budynku Parlamentu, nad tą częścią miasta góruje jednak budynek Bazyliki św. Stefana - to charakterystyczne dwie wieże i kopuła. W Bazylice znajduje się wiele relikwii, między innymi prawa ręka św. Stefana.





Budapeszt dużo mocniej związany jest z Dunajem niż Warszawa z Wisłą. Budynki są wybudowane bardzo blisko koryta rzeki, jest ona jednak bardzo mocno i od wielu lat regulowana.

Sam Budapeszt podczas tych kilku godzin spędzonych na zwiedzaniu nie zrobił na mnie oszałamiającego wrażenia. Prawdopodobnie było to spowodowane szeregiem miejsc zwiedzonych w Macedonii i Albanii, miasto w Unii Europejskiej już nie robiło u mnie takiego wrażenia. Nie mniej jednak w planach mam powrót do Budapesztu na kilka dni by zwiedzić go dokładniej. Nie jest to jednak miasto do zwiedzenia w mojej pierwszej dziesiątce. Kilka innych czeka i domaga się odwiedzenia bardziej intensywnie.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Hotel Izgrev

Czasem zdarza się tak, że podczas podróży trafiamy w miejsce gdzie od dawna nikogo nie było. Albo nie było w takim celu, w jakim dane miejsce zostało na przykład zbudowane. Ostatnio bardzo modne staje się wchodzenie do opuszczonych budynków i podziwianie tego, co kiedyś było normalnie używane a dziś stoi nieużywane. Będąc w Macedonii dwa razy za każdym razem miałem okazję odwiedzić opuszczony hotel Izgrev w pobliżu Strugi.

Hotel ten jest położony nad brzegiem jeziora Ochrydzkiego. To to samo jezioro nad którym leżą właśnie Struga i Ochryd. Znad brzegu jeziora hotel ten wygląda tak:



Nie wygląda on imponująco na tym zdjęciu, prawda? Ale co innego zaczynamy odczuwać gdy wejdziemy do środka. Hotel ten jest na prawdę wielki. Za każdym razem chodziliśmy po nim godzinę - dwie i właściwie nic nie zobaczyliśmy, wszystko przelatywaliśmy na szybko. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy po wejściu do hotelu jest straszny bałagan. Wszędzie są porozrzucane fragmenty mebli, potłuczone szkło, śmieci. Wiele pomieszczeń wygląda tak:



W jednym pomieszczeniu udało znaleźć nam się jednak coś przyjemniejszego dla oka. Przynajmniej kilka lat temu. W jednym z pomieszczeń prawdopodobnie znajdowało się pomieszczenie obsługi w którym pracownicy mogli sobie odpocząć po ciężkich chwilach spędzonych na pracy w hotelu. Moment odpoczynku poświęcali na spojrzenie na ściany, gdzie znajdowały się w czasach świetności plakaty pięknych dziewczyn. Podczas naszej wizyty plakaty wyglądały tak:



Spacerując coraz wyżej, doszliśmy w końcu do jednego z pięter, z którego widać jezioro Ochrydzkie. Nie trzeba było wychodzić na tarasy czy wyglądać przez okno. Już z klatki schodowej można było zobaczyć niesamowity widok:



Jeśli dobrze się przyjrzycie - zobaczycie, że właśnie z okolic pomostu robione było pierwsze zdjęcie pokazujące hotel. Swoją drogą sam pomost nie wygląda imponująco, ale również jest dość spory. Na jego środku prawdopodobnie istniał bar w którym można było zamówić drinki leżakując na pomoście. Wchodząc coraz wyżej mogliśmy podziwiać coraz piękniejsze obrazy. Na poniższym zdjęciu w oddali widać Strugę - w której przyszło nam nocować.



Ale patrząc bezpośrednio w stronę jeziora możemy zobaczyć coś jeszcze piękniejszego - całe jezioro w pełnej okazałości. W oddali szczyty gór, bliżej piękny błękit jeziora - które wydaje się wielkie jak morze. Nic dziwnego - ma 358 kilometrów kwadratowych i jest najstarszym jeziorem w Europie i najgłębszym na Bałkanach. Widok jest niesamowity i warty wdrapywania kilka pięter w górę:



Chociaż zdjęcia nie zobrazują wszystkiego to liczę na to, że może przynajmniej jedną osobę skłonią do odwiedzin tego miejsca. Hotel Izgrev jest niesamowitym miejscem. Więcej zdjęć na swoim blogu Exploring Balkans zamieścił Zenon. To właśnie dzięki jego przewodnictwu udało nam się trafić w to miejsce i zobaczyć ten niesamowity widok. Właściwie dzięki jego pomocy udało mi się poznać piękno Macedonii i przejazdem Albanii. To właśnie na jego blogu możecie znaleźć piękne zdjęcia Macedonii, do której mało kto z naszego kraju miał okazję pojechać.

sobota, 21 kwietnia 2012

4-godzinny tydzień pracy

Źródło: wikimedia.org
Jestem właśnie po lekturze książki pod tytułem 4-godzinny tydzień pracy autorstwa Tima Ferrissa. Książkę kupiłem już ze dwa lata temu, niedawno skończyłem ją czytać drugi raz (pierwszy był zaraz po zakupie). Muszę wam powiedzieć, że chyba nieświadomie wykorzystałem kilka trików z tej książki by zmniejszyć moje obciążenie pracą zawodową przy utrzymaniu poziomu zarobków. Ciekawe jak będzie po drugim czytaniu.

Tim Ferriss ma obecnie 35 lat. Robił w życiu chyba wszystko, co można wymyślić: jest jednocześnie pisarzem, aktorem, mówcą, przedsiębiorcą, podróżnikiem, kucharzem, sportowcem... Można by tak długo wymieniać. Tim Ferriss jest propagatorem właśnie tytułowego pojęcia z tego bloga. Upowszechnił on pojęcie geoarbitrażu jako sposobu na tańsze życie dzięki różnicom walutowym. Jego celem jest możliwość życia niezależnie od pracy. Ferriss stworzył firmę, która jedynie dzięki kilku godzinom pracy w miesiącu oraz automatycznym procesom pozwala mu na robienie czego chce, gdzie chce i w jakiej ilości chce. W książce podana jest informacja o tym, że Tim zarabia miesięcznie ponad 80 000 dolarów tylko raz tygodniowo przez pół godziny sprawdzając maila. Imponujące. Wychodzi na to, że geoarbitraż faktycznie działa.

Źródło: escmedia.pl
Książka 4-godzinny tydzień pracy składa się z czterech części, nazwanych "Krokami". Każdy krok ma prowadzić czytelnika w stronę niezależności finansowej, dochodu pasywnego i możliwości osiągania sukcesów na tle prywatnym i zawodowym dzięki odrzuceniu tradycyjnego modelu pracy od 9 do 17 przez pięć dni w tygodniu. Krok pierwszy to Definicja. Wyjaśnione są tu podstawowe pojęcia i możliwości związane z mniejszą ilością ale za to wydajniejszej pracy. Tim Ferriss jest popularyzatorem zasady Pareto mówiącej, że 80 procent wyników jest osiąganych dzięki 20% czasu pracy, a pozostałe 20% dzięki 80% czasu pracy. Krok drugi to Eliminacja. Wiąże się to z koniecznością fizycznego odzwyczajenia od przedmiotów i często pozbycia się dużej części z nich. Korzyści wynikające z takiego procesu możecie poznać choćby zaglądając na bloga Henryka Minimalisty. Krok trzeci to Automatyzacja. Chodzi więc o ustawienie autopilota comiesięcznych dochodów które osiągamy dzięki temu, że nie pracujemy. Pracują dla nas inni ludzie i firmy dzięki stworzonemu modelowi. Wszystkie świadczone usługi powinny opierać się na outsourcingu, o czym przeczytamy właśnie w tej części. Ostatnia, czwarta część to Liberalizacja, czyli metody na ucieczkę z biura tak, by nikt tego nie zauważył. Jest to ostatni krok w drodze do niezależności od miejsca pracy. Podanych jest kilka przykładów które pozwalają uwierzyć, że ten szalony pomysł może się udać.

Książka ta oczywiście w dużej mierze jest opowieścią o wspaniałym, dostatnim życiu i nie wszystkie punkty są do zrealizowania tak łatwo w Polsce jak w Stanach Zjednoczonych. Nie mniej znaleźć tam można wiele wartościowych porad o tym jak sprawniej funkcjonować i lepiej podróżować. Dzięki temu, że przeczytałem tą książkę po raz drugi wpadło mi do głowy kolejnych kilka pomysłów na szeroko rozumiany "biznes" no i zmotywowałem się do wyjazdu za granicę, na razie raczej na krótko, ale kto wie jak będzie dalej. 4-godzinny tydzień pracy Tima Ferrissa został w Polsce wydany nakładem MT Biznes i kosztuje tylko 29,90zł w wydaniu z 2008 roku. Książka została też wydana w 2011 roku w twardej oprawie i jest nieco droższa. Dostępny jest też audiobook. Jestem przekonany, że wiele osób może skorzystać na lekturze tej książki, dlatego z całą odpowiedzialnością mogę ją polecić czytelnikom tego bloga.


czwartek, 19 kwietnia 2012

Zakłady sportowe

W jednym z postów wspomniałem o tym, że nie podoba mi się granie w Lotto i inne gry liczbowe. Dalej jestem tego zdania. I nie zmieni tego to, że właściwie co miesiąc mamy w naszym pięknym kraju wielomilionową kumulację. Nie zmieni tego też to, że niedawno ktoś wygrał w Stanach Zjednoczonych 640 milionów dolarów, czyli jakieś 2 000 000 000 zł (słownie: dwa miliardy złotych). Ta kwota to mniej więcej tyle, co dwa mosty im. Marii Skłodowskiej - Curie w Warszawie.

Jestem również przeciwko zakładom sportowym jako szansie na zyski i zarabianie pieniędzy. Co prawda niektórzy ludzie zarabiają, a właściwie wygrywają w ten sposób pieniądze, jednak jedynym wygranym jest tak na prawdę bukmacher. Niezależnie od tego, jaką metodę przyjmiemy, prawie na pewno w długim okresie będziemy stratni. W punktach stacjonarnych już na wejściu pobierane jest 10% od wpłaconej kwoty. I to jeszcze przed wygraną. W Internecie ten problem znika, ale pojawia się później problem z zalegalizowaniem dochodów osiągniętych w ten sposób.

Źródło: betsson.com

Wiele stron internetowych zachęca do wydawania pieniędzy na zakłady sportowe. Strony takie przeważnie zarabiają na prowizjach płaconych przez firmy bukmacherskie. I poza bukmacherami tylko oni są pewni zarobku. Każdy nowy klient wkłada jakieś pieniądze i w dużej mierze je przegrywa. Owszem, są "sprawdzone sposoby" na zarabianie pieniędzy, jednak większość systemów gry nie ma najmniejszego sensu. Jedynym słusznym rozwiązaniem które można by tu stosować to arbitraż na różnicach kursów u poszczególnych firm, jednak i to rozwiązanie ma wiele minusów. Dlatego z założenia jestem przeciwny obstawianiu wydarzeń sportowych - łatwiej przegrać niż wygrać.

O ile w zwykłej grze losowej można dokładnie przewidzieć prawdopodobieństwo wygranej, to w przypadku zakładów sportowych w grę wchodzą setki, jeśli nie tysiące zmiennych. Nie jesteśmy w stanie wszystkich ich poznać i nie mamy możliwości praktycznie żadnej z nich kontrolować. Dlatego zakłady sportowe są w mojej ocenie bardziej nieprzewidywalne. Nawet biorąc pod uwagę to, że najczęściej możliwe są trzy warianty: przegrana-remis-wygrana. Zakłady sportowe to zwykły hazard, tak samo jak Lotto czy Poker, ale też zaliczyłbym tu Forex, do którego jeszcze wrócę. W każdym przypadku wkładamy pieniądze bez pewności wygranej. Oczywiście są osoby które w ten sposób wygrywają pieniądze, jednak za każdym razem jest to raczej mała garstka osób z bardzo dużą wiedzą i metodą gry lub bardzo duzi szczęściarze (do czasu).

wtorek, 17 kwietnia 2012

Wyjazd do Pragi - jak i za ile?

W związku ze zbliżającym się długim weekendem majowym, tradycyjnym czasem wyjazdów polaków do Pragi i Czech w ogóle, chciałbym przedstawić kilka możliwości dojazdu do tego pięknego kraju. Możliwości jest wiele: samochód (ale tego chyba rozwijać bardzo nie trzeba), kolej, autokar, pociąg. Zacznijmy od samochodu.




Wyjazd samochodem jest najprostszy, ale dość kosztowny. Chodzi oczywiście przede wszystkim o cenę paliwa. Nie mniej jednak nie jest to jedyny koszt. Jeśli zamierzamy jechać autostradami albo drogami ekspresowymi - konieczny jest zakup winiety. Najtańsze są te 10-dniowe, kosztują 310 koron, czyli około 53zł. Wyjeżdżając do Czech nie trzeba kupować żadnego dodatkowego ubezpieczenia, polecam jednak ubezpieczenie turystyczne (nie tylko przy wyjazdach samochodem).

Podróż autokarem to prostsze rozwiązanie. Trudniej już będzie jednak o miejsce. O ile w dni "zwykłe" bilety można kupić w miarę tanio, to już na początku kwietnia bilet w jedną stronę z Warszawy kosztował w firmie PolskiBus 99zł w jedną stronę. Przy trzech lub więcej osobach opłaca się więc raczej jechać już samochodem. Zaletą przejazdu akurat tą linią jest wysoka jakość autokarów i Internet na pokładzie. Wiele firm oferuje przejazdy na tej trasie, z Warszawy do Pragi ceny kształtują się od około 200 do około 280zł.




Pociąg. Tu zawsze dzieją się cuda. W pociągu EuroCity możemy kupić bilety w cenie 19 Euro pod warunkiem, że jeszcze są w promocji. Jeśli nie - czeka nas nieco większy wydatek, bilety kosztować nas będą 29 Euro w jedną stronę. Wychodzi więc już drożej niż autokarem. Możliwy jest za to o wiele tańszy przejazd jeśli jest się na przykład studentem. Chodzi o tak zwany przejazd kombinowany. Wtedy wsiadamy w zwykły TLK lecący z Warszawy Wschodniej do Pragi. Ale bilet kupujemy tylko z Warszawy do Zebrzydowic. Granicę między Zebrzydowicami a Bohuminem przekraczamy w pociągu albo "na gapę" albo próbując kupić bilet (tak zwaną przejściówkę za jakieś 3zł) u konduktora - któremu i tak pewnie nie będzie chciało się nam go wypisywać i machnie ręką. Już za Bohuminem kupujemy u czeskiego konduktora bilet do Pragi. W ten sposób powinniśmy zapłacić o wiele mniej za bilet. W czeskich kolejach obowiązują też zniżki dla grup, przy czym grupa to już dwie osoby. Warto więc razem płacić za bilet, bo zniżki są znaczące. Ten sposób wygrywa jako najtańsza opcja dojazdu do Pragi. Jeśli szukacie czeskiego rozkładu jazdy pociągów - można go znaleźć klikając w ten link.




Pewnie najdroższą ale najbardziej komfortową jest przelot z warszawskiego lotniska im. Fryderyka Chopina do Pragi. Ceny tu bardzo się różnią, w zależności od terminu rezerwacji i terminu przelotu. Standardową ceną jest jednak 500-700zł za przelot w obie strony. Różnice mogą być oczywiście w obie strony, w zależności od tego czy trafimy w jakąś promocję czy w masowy przelot biznesmenów na jakieś międzynarodowe targi.



niedziela, 15 kwietnia 2012

Gdzie i dlaczego chciałbym pojechać.

Dziś będzie trochę marzycielsko. Do tej pory udało mi się odwiedzić chyba z 9 państw, wszystkie w Europie. Tak na prawdę nie poznałem żadnego z nich bardzo dobrze, mimo, że na przykład w Czechach byłem już chyba ponad 20 razy, z czego kilkanaście razy na 7-10 dni. Jest jednak kilka miejsc, które chciałbym jeszcze odwiedzić i do czego się przymierzam.

Źródło: Pinger.pl
Najłatwiejsza do odwiedzenia jest Malta. Ten kraj ma nieco więcej mieszkańców niż Lublin, a jego powierzchnia to około 316 kilometrów kwadratowych. Nie jest duży. To, co mnie ciągnie do tego kraju to to, że jest tam w miarę tanio. Klimat jest śródziemnomorski, jednak ceny nie różnią się znacząco od Polskich. To duży plus biorąc pod uwagę, że na miejscu płaci się w Euro. Malta jest bardzo małym krajem dzięki czemu można by dość dużą jego część zwiedzić w ciągu kilkunastu dni. Aktualnie przymierzam się bardzo powoli do wyjazdu na Maltę. Koszt przelotu z Krakowa w obie strony to wydatek około 250zł w obie strony i nie trzeba rezerwować biletów dużo wcześniej. Dość łatwo jest je znaleźć w tej cenie. Na miejscu najtańszy hostel jaki znalazłem to koszt 8 Euro za dobę. Planuję więc jeszcze przed wakacjami spróbować odwiedzić Maltę. Koszt przelotu, zakwaterowania i wyżywienia dla dwóch osób nie powinien przekroczyć tysiąca złotych za 2-3 noce na wyspie.

Źródło: Venere.com
Teraz coś trudniejszego: Kuba. Od wielu lat marzę, by pojechać na Kubę. Lubię zarówno kubańską muzykę jak i specyficzny styl życia. Stare samochody na ulicach Havany to moje marzenie tak samo, jak zwiedzanie plantacji trzciny cukrowej, podziwianie metod wyrobu cygar czy rumu. Niesamowicie mocno pragnę tam pojechać i wierzę w to, że w ciągu kilku lat uda mi się spędzić tam co najmniej dwa tygodnie. Niestety problemem są bardzo wysokie koszty podróży. Wycieczki z biurami podróży to koszt od 5000zł w górę, koszt samego przelotu to około 3000zł. Do tej pory miałem okazję lecieć do Włoch czy na Islandię, jednak ten koszt to było odpowiednio 250 i 1500zł w obie strony. Za 3000zł na wspomnianej wyżej Malcie można by przeżyć miesiąc, wynajmując przy tym apartament. Koszt przelotu na Kubę niestety przymusowo odracza na razie moją wizytę w tym kraju, jednak nie tracę nadziei i zbieram się do tego. Powoli, aczkolwiek z uporem.

Źródło: Elicriso.it
Ostatnim krajem który chciałbym wymienić, a który zmieściłby się w pierwszej trójce, jest Nauru. Jest to jednocześnie trzeci kraj na świecie pod względem wielkości... ale od końca. Mniejszy jest tylko Watykan i Monako. To wyspiarskie państewko ma tylko 14 000 mieszkańców, czyli jest wielkości małej polskiej miejscowości. Wszyscy oni żyją na powierzchni nieco ponad 20 kilometrów kwadratowych, można by więc w ciągu miesiąca zadeptać chyba każdy metr kwadratowy tej wyspy. Piszę oczywiście w przenośni :). Bardzo interesujące jest to, że w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku istniało tam kilkaset (!) banków. Swoją drogą, jeśli chodzi o gospodarkę - eksportują oni około 600 kilogramów tuńczyków tygodniowo. Jako ekonomistę bardzo interesuje mnie to, jak kraj ten funkcjonuje od środka i bardzo chętnie zobaczył bym to na własne oczy. Niestety tu również barierą jest cena. Koszt przelotu z Polski na Nauru i z powrotem na pewno nie zamknąłby się w kwocie 10 000 złotych. Jest to więc pieśń przyszłości, jednak do tego czasu mogę zdecydowanie podszkolić się z języka naurańskiego.

piątek, 13 kwietnia 2012

Sens relokacji do Macedonii i przykładowe ceny cz. 1

Dziś pierwszy gościnny wpis na blogu! Autorem poniższego tekstu jest Zenon, operator bloga exploringbalkans.blogspot.com. Zenon od kilku ładnych miesięcy mieszka już w Macedonii korzystając z programu Wolontariatu Europejskiego, dzięki czemu z pierwszej ręki możecie przeczytać o tym pięknym kraju. Zapraszam do lektury!

Republika Macedonii z pewnością jest ciekawym tematem do podjęcia w kategoriach geoarbitrażu. Mały kraj położony w sercu Bałkanów okazuje się bardzo dobrą alternatywą turystyczną dla nasyconej już (i drogiej) Chorwacji  i Czarnogóry, ale warto także rozważyć przynajmniej chwilową relokację do tego kraju. Brak morza turystów w tym zakątku byłej Jugosławii wynika przede wszystkim z... braku dostępu do morza. Region od zawsze przegrywał pod tym względem konkurencję z Chorwacją i Czarnogórą. Turyści wolą też od niej Grecję, czy nieco dalszą Turcję. W czasach byłej Jugosławii była to najbiedniejsza z republik. Przez brak odpowiedniej infrastruktury i inwestowania pieniędzy w turystykę nie mogła (i nadal ma z tym problemy) wykorzystać swojego dużego potencjału jaki w tej dziedzinie posiada. I wcale nie potrzeba do tego morza. Nadrabia wszechobecnymi górami i dużymi jeziorami (J. Ochrydzkie, Prespańskie i Dojran oraz sporo mniejszych). Brak napędzającego gospodarkę ruchu turystycznego powoduje, że Macedonia jest krajem raczej tanim do życia, a przez to automatycznie zachęcającym do napływu narodu. Niemożność odpowiedniego rozwoju Macedonii wynika też z notorycznego blokowania jej kandydatury do UE przez Grecję z powodu nazwy kraju (to także historyczno-geograficzny region starożytnej Macedonii z Aleksandrem Wielkim na czele, którego Grecy uznają za swojego, dlatego nie akceptują nazwy Republika Macedonii). Na forum międzynarodowym funkcjonuje pod nazwą F.Y.R.O.M. - Former Yugoslav Republic of Macedonia, czyli Była Jugosłowiańska Republika Macedonii. No ale zostawmy politykę i wróćmy do meritum.

Mieszkam już w Macedonii prawie rok, żyjąc za 150 euro miesięcznie (plus mieszkanie, ok. 80 euro). Nie jest to zbyt dużo i raczej zaszaleć nie można ale myślę, że za 300 euro z mieszkaniem można tu żyć na w miarę przyzwoitym poziomie. Nie głodując, ale też nie odmawiając sobie piwa ani dobrego obiadu w restauracji. Swoją drogą bardzo dobrze można tu zjeść za bardzo małe pieniądze, nawet jak na skromną kieszeń biednego wolontariusza ;) Dokładniej, mieszkam w miejscowości Struga nad samym Jeziorem Ochrydzkim. Latem jest to mały raj na ziemi i stanowi bardzo dobrą alternatywę dla zatłoczonych morskich kurortów ale także dla pełnego turystów pobliskiego Ochrydu. Bezpośredni przejazd do Macedonii oferuje na razie tylko jeden polski przewoźnik autokarowy - Adamis Tours, bilet w obie strony kosztuje 530 zł. Można też lecieć lotem kombinowanym - najtańsza dostępna opcja lotnicza, Wrocław - Wenecja - Skopje, od ok. 230 zł w jedną stronę.

Jeżeli chodzi o poruszanie się wewnątrz kraju, to ceny biletów autobusowych są nieco droższe niż u nas. Oczywiście najbardziej opłaca się kupować od razu bilet w obie strony, wychodzi dużo taniej. Przykładowo, bilet relacji Struga - Skopje (ok. 180 km) kosztuje 500 denarów macedońskich - 1 denar to ok. 0.067 złotego, 1 euro = 61 denarów (kurs euro do denara jest stały). Jeżeli jednak kupimy bilet w obie strony, zapłacimy 650 denarów, czyli 325 w jedną stronę. Bilet jest ważny 2 miesiące. Można też wybrać inny środek komunikacji - pociąg. Tu ceny znacznie się różnią od komunikacji autobusowej. Za przejazd 100 km trasy Skopje - Kicevo zapłacimy 130 lub 97 denarów (koleje honorują zniżki studenckie, macedoński PKS - niekoniecznie), Skopje - Bitola (180km) 200 denarów. Macedońskie koleje nie są jednak zbyt rozwinięte i pociągiem nie wszędzie dojedziemy. Jeżeli chodzi o stopowanie w Macedonii to trzeba powiedzieć, że jest to kraj bardzo przyjazny dla autostopowiczów, z resztą jak większość krajów bałkańskich. Więcej, szczegółowo o cenach w Macedonii już wkrótce w kolejnej części.

Mam nadzieję, że Zenon zachęcił was do wizyty w Macedonii? Jeśli jeszcze się wahacie, to polecam zajrzeć na jego bloga, a z pewnością zdjęcia tam zamieszczone przekonają was do wizyty w tym pięknym kraju.

środa, 11 kwietnia 2012

Fotograficzna relacja z wyjazdu na Islandię część 3

No, czas na kolejną, trzecią, i na razie ostatnią część fotograficznej relacji z wyprawy na Islandię. Na początku chciałbym wam pokazać dwa zdjęcia zrobione właściwie z tego samego miejsca. Miejscem tym był parking dla samochodów wzdłuż drogi którą jechaliśmy. Fiordy jadły nam z ręki:

Fjordy

Fjordy

W jedną z wycieczek wybraliśmy się nad najpotężniejszy wodospad w Europie. Nie jest on co prawda najwyższym wodospadem nawet na Islandii, ale jest to wodospad o największym przepływie wody w całej Europie! Średniorocznie przelewa się tam w ciągu jednej sekundy 193 000 litrów wody, to 11 580 000 litrów w ciągu minuty i 694 800 000 litrów w ciągu godziny. Dalej już nie będę liczył. Oszacowano, że energia wytwarzana przez spadającą wodę to średnio 85 megawatów. Żeby wyprodukować podobną ilość energii trzeba by postawić 85 elektrowni wiatrowych w których wirniki miałyby po 50 metrów długości. Szum spadającej wody był potężny, o wiele potężniejszy niż od opisywanych w części pierwszej wodospadów Seljalandsfoss i Skogafoss.

Wodospad Detifoss

Powiem wam, że w domku który wynajmowaliśmy było niesamowicie. Około 80 metrów kwadratowych, trzy sypialnie, łazienka, salon z aneksem kuchennym. W aneksie była lodówka, zamrażalka, mikrofala, zmywarka, czajnik elektryczny, toster i wiele innych bajerów. W salonie była wieża z zestawem płyt z Islandzką muzyką. Ogólnie dom bardzo wysokiej jakości, ale jak pisałem już kiedyś - płaciliśmy za to grosze. Za 5 osób koszt wynajmu wyniósł nas 150-200zł za dobę (w sumie!). Trochę dzięki znajomości tego miejsca wcześniej przez kolegę który siedział wtedy na Islandii, trochę dzięki jego zdolnościom negocjacyjnym. Wyglądając przez okno z pokoju miałem jednak mniej więcej taki widok:

Gejzery

Po prawej stronie od tych gejzerów znajdował się wygasły wulkan. Wulkan, który zobaczycie na następnym zdjęciu nazywa się Hverfjall lub Hverfell. Ostatnio wybuchł jakieś 2,5 tysiąca lat temu. Wdrapanie się na sam wulkan wcale nie było takie proste, zajęło to sporo czasu i trochę więcej energii. Żeby było ciekawiej, postanowiłem zejść do środka krateru i wejść na szczyt stożka w jego środku. Podpowiem tylko, że Hverfjall ma około kilometra średnicy i z samym zejściem nie było problemu, za to wdrapanie się z powrotem na górę było nie lada osiągnięciem. Tak więc do rzeczy: poniżej zdjęcie wulkanu z jego szczytu oraz zdjęcie z map Google:

Wulkan Hverfjall




Jednym z epizodów naszej wyprawy było odwiedzenie gejzerów. Było to ciekawe zjawisko. Gorąca woda tryskająca w górę, szare bulgoczące błoto, kawałki siarki wokół niektórych gejzerów. Dla oka widok był niesamowicie przyjemny, odwrotnie proporcjonalnie do odczuć nosa. Niestety zapach siarkowodoru był tak silny w niektórych miejscach, że nawet zatkanie ust i nosa rękawem od polaru niewiele dawało. Ale warto było, przynajmniej jest co wspominać.

Gejzery

Również niedaleko od naszego miejsca noclegowego znajduje się jedna z islandzkich elektrowni geotermalnych - Krafla. Jej nazwa pochodzi od czynnego wulkanu o tej właśnie nazwie - ostatnio wybuchał on w 1984 roku. Jest ona jedną z pięciu największych działających na wyspie. Podjeżdżając pod elektrownię zobaczyliśmy... Fiata Pandę z krakowskimi tablicami rejestracyjnymi. W środku konserwy, papier toaletowy - słowem wszystko, czego potrzebuje nowoczesny podróżnik. Teraz to już oficjalne: Polacy są wszędzie. Niestety nad samą elektrownią unosiła się tak gęsta mgła, że nie było fizycznych możliwości zrobienia wielu zdjęć. Jedno z tych które wyszło prezentuje taki oto zbiornik wodny:

Zbiornik wodny w pobliżu elektrowni Krafla

W miejscowości Skogar można odwiedzić muzeum domów torfowych. Właściwie nie są one zbudowane z samego torfu a jedynie nim pokryte, ale wyglądają jakby wychodziły spod ziemi. Dodatkowo w lecie porastają trawą, pięknie się zielenią, więc widok jest niesamowicie przyjemny dla oka. My byliśmy w maju. Jeden z takich torfowych budynków przedstawia ostatnie już w tej serii zdjęcie.


Dom torfowy

Łączny koszt podróży, jak już wcześniej pisałem, wyniósł mnie pomiędzy 2,5 a 3 tysiące złotych. Wliczone są w to bilety lotnicze, alkohol i papierosy (sprzedane na Islandii) ale nie uwzględniłem kosztów zakupu połowy walizki jedzenia. Nie mniej jak na tydzień zwiedzania Islandii, do tego samochodem i z wynajmowaniem domków - chyba nie jest źle. Normalne ceny wycieczek zaczynają się w Polsce od około 2,5 tysiąca, ale Euro. Polecam więc każdemu dobry rekonesans i podróż na własną rękę

Dla przypomnienia - poniżej znajdują się odnośniki do poprzednich dwóch części relacji:

Fotograficzna relacja z wyjazdu na Islandię część 1
Fotograficzna relacja z wyjazdu na Islandię część 2

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Fotograficzna relacja z wyjazdu na Islandię część 2

Dziś druga część fotograficznej relacji z wyjazdu na Islandię, część pierwszą możecie zobaczyć tu. I od razu, żeby nie być gołosłownym, zamieszczam też poniżej zdjęcie islandzkiej autostrady. Zwróćcie uwagę na jej szerokość i brak pobocza. Jedzie się jednak przyjemnie i nie ma dziur. Polecam też spojrzenie na skały w tle - kilkuset metrowej jeśli nie ponad kilometrowej wysokości. Po drugiej stronie drogi zaraz zaczyna się z kolei gigantyczna przestrzeń słonej wody.

Islandzka autostrada dookoła wyspy

Na Islandii pogoda jest bardzo zmienna. Islandczycy mają takie powiedzenie: jeśli nie podoba Ci się aktualna pogoda to poczekaj kilkanaście minut. I faktycznie, pogoda zmienia się tam w bardzo szybkim tempie. W jednej chwili może być słońce i  tak ciepło, że wystarczy koszulka, chwilę później lub kilka kilometrów dalej wiatr zrywa czapki z głów i kurtka zimowa wydaje się być zdecydowanie za chłodna. Jednak nie tylko klimat się zmienia. W miarę przejazdu zmienia się również krajobraz. Co prawda nie tak szybko, lecz równie drastycznie. Po wschodniej stronie wyspy można na przykład zobaczyć księżycowy krajobraz, pustka.


Pustkowie z lodowcem w tle

Jadąc dalej dojechaliśmy w końcu do jednego z tamtejszych lodowców - Svínafellsjökull. Pierwszy raz widziałem w życiu lodowiec i zrobił on na mnie olbrzymie wrażenie. Lodowiec ten był tak duży, że nie dało się go objąć nie tylko aparatem, ale i wzrokiem. W tej samej okolicy znajduje się również najwyższy szczyt Islandii (Hvannadalshnukur - 2119m n.p.m.) który góruje nad rozpościerającym się dookoła lodowcem. Nad samym lodowcem spędziliśmy chyba ze dwie godziny wsłuchując się hałas pękającego lodu. Przenikliwe i jednocześnie głuche odgłosy wydobywające się nie wiadomo skąd dawały nam informację, że jesteśmy jedynie malutką cząstką tego świata. Potęga natury dawała o sobie znać a gigantyczne jezioro roztopowe u stóp lodowca również imponowało swoją wielkością. Wrażenia niesamowite, nie do opisania. Trzeba tam być i milcząc wsłuchać się w odgłosy natury.


Lodowiec Svínafellsjökull

Pierwszy nocleg spędziliśmy w domku agroturystycznym. Dotarliśmy tam już po zmroku jednak nie było najmniejszych problemów z noclegiem. Domek był spory i miał kilka sypialni. Oczywiście na miejscu Internet, więc można było być na bieżąco ze wszystkimi informacjami ze świata mimo, że miejsce to było delikatnie mówiąc na odludziu. Co ciekawe, następnego dnia rano po przebudzeniu i wyjściu na dwór mogliśmy zobaczyć taki widok:

Renifery pasące się niedaleko domku

Po skończonym podziwianiu reniferów i zjedzeniu śniadania wybraliśmy się by zobaczyć kolejny lodowiec. Właściwie jest to już jezioro do którego spływają wody oraz gigantyczne bryły lodu z roztapiającego się lodowca Vatnajökull. Jezioro to znajduje się kilkaset metrów od ujścia rzeki, wielkie bryły lodu spływają więc do oceanu wraz z wodami jeziora. Całość jest wielka i cały dzień można by spędzić tylko nad tym jeziorem.


Jezioro Jökulsárlón, laguna lodowcowa

Jadąc przez Islandię wielokrotnie zatrzymywaliśmy się by podziwiać tamtejsze zwierzęta. Po pierwsze: owce. Jest ich tam podobno dziesięciokrotnie więcej niż mieszkańców - i jestem w to skłonny uwierzyć. Również pasie się tam wolnym wybiegiem bardzo dużo koni. Na uwagę zawraca też olbrzymia ilość wszelkiego rodzaju ptactwa: gęsi, kaczek i wszystkiego innego co lata, a czego nazwy nie znam. Najciekawsze (poza jednym wyjątkiem do którego jeszcze wrócę) były renifery pasące się w okolicach drogi:


Renifery pasące się w pobliżu drogi

Na uwagę zasługują, jak już wielokrotnie pisałem, spektakularne widoki. Nawet teraz, jak oglądam te zdjęcia budzą się we mnie silne emocje które przeżywałem na miejscu. Ogrom wszystkiego jest na Islandii na prawdę imponujący. Prezentują to chociażby fiordy, które wyglądają tam tak:


Fiordy

Tyle na dziś. Kolejna porcja zdjęć jest dostępna pod następującymi adresami:


Fotograficzna relacja z wyjazdu na Islandię część 1
Fotograficzna relacja z wyjazdu na Islandię część 3

niedziela, 8 kwietnia 2012

Geoarbitraż w agregatorze blogów finansowych + niespodzianka!

Ostatnio zauważyłem wzmożony ruch na stronie z jednego źródła. jak się okazało, ta strona którą właśnie przeglądasz została dodana do agregatora blogów finansowych. Fakt ten cieszy niezmiernie, gdyż stało się to bez mojej wiedzy i bez mojego udziału. Teraz więc grono czytelników mojego blogu o geoarbitrażu powiększy się o kolejnych nowych czytelników.

Kolejną niespodzianką jest to, że blog działa teraz pod adresem www.geoarbitraz.pl! Po walce z bloggerem o zmianę domeny i przejrzeniu z 10 stron opisujących jak to zrobić - udało się!

I z okazji świąt życzę każdemu wyprawę na Wyspy Wielkanocne! :)

sobota, 7 kwietnia 2012

Fotograficzna relacja z wyjazdu na Islandię część 1

Kilkukrotnie pisałem już o mojej wizycie na Islandii, między innymi pisząc o geoarbitrażu do kraju bogatszego czy o tanim nocowaniu. Do tej pory jednak nie umieszczałem żadnych zdjęć. Czas to nadrobić. W końcu sama opowieść, jak bardzo ciekawą by nie była to i tak nie będzie w stanie oddać tego, co widziały oczy. W związku z powyższym zapraszam do obejrzenia kilku zdjęć z mojej zeszłorocznej wyprawy na tą piękną wyspę. Dziś pierwsza część.

Wylot miał miejsce na początku maja z warszawskiego lotniska imienia Fryderyka Chopina. Samym świtem wylecieliśmy do Reykjaviku z kolegą moich znajomych - do których lecieliśmy. Przelot trwał około 4 godzin, lecieliśmy liniami Iceland Express. Typowe tanie linie lotnicze, szału nie było ale też nie było na co narzekać. Zaraz po wylądowaniu zostaliśmy przeszukani przez służby lotniska i po otrzymaniu przez towarzysza podróży mandatu za nadmierną ilość alkoholu w bagażu mogliśmy ruszać. Co ciekawe - nie przeszukali nas pod kątem papierosów ale za to szukali nieprzetworzonych wyrobów z mleka czy mięsa których wwóz na teren Islandii jest zabroniony. Po dojechaniu wynajętym samochodem do Reykjaviku i szybkim przepakowaniu ruszyliśmy w podroż dookoła wyspy.

Pierwszy postój w okolicach Reykjaviku

To, co na początku mnie zaskoczyło podczas tego wyjazdu to to, że puste przestrzenie są gigantyczne. Nie ma tak urozmaiconego działaniem człowieka krajobrazu jak w Polsce i jak coś jest, to na całego. Do tego jeszcze wrócę. Kolejnym ciekawym aspektem było to, że na wyspie widzieliśmy mnóstwo wodospadów, chociażby takich jak ten o wysokości ponad 60 metrów:

Wodospad Seljalandsfoss o wysokości 65m

Ale widok ten nie oddaje całego obrazu. Szum spadającej wody był na prawdę głośny. Widok - zapierający dech w piersiach. Przed przyjazdem na Islandię nie widziałem czegoś tak wielkiego, tak silnego i stworzonego przez naturę. Spadająca i rozbryzgująca się woda stwarzała coś w rodzaju mgiełki wodnej rozprzestrzenionej kilkadziesiąt metrów w każdą stronę od wodospadu. Jeszcze lepiej obrazuje to następujące zdjęcie:

Wodospad Seljalandsfoss o wysokości 65m

Uwierzcie, że ten wodospad robił olbrzymie wrażenie. Ale to był dopiero przedsmak tego, co zobaczyliśmy dalej. Ten zajmuje trzecie miejsce w mojej ocenie, jednocześnie jest czwartym najwyższym wodospadem na Islandii. Na drugim miejscu plasuje się nieco niższy wodospad Skogafoss. Jest on piątym najwyższym wodospadem Islandii - ma 62 metry, o trzy metry mniej od Seljalandsfoss na zdjęciu powyżej. To coś małego przypominającego człowieka to rzeczywiście człowiek. Swoją drogą to jestem właśnie ja. I proszę porównać moją wielkość (ani karłem ani gigantem nie jestem) z wielkością samego wodospadu:
 
Wodospad Skogafoss o wysokości 62m

Jadąc dalej zajechaliśmy do malutkiej miejscowości Vik by zobaczyć zatokę. Swoją drogą w języku Islandzkim Vik oznacza właśnie zatokę. Jak się okazało - to co zobaczyliśmy było zupełnie czym innym niż to, co widzi się na zdjęciach z Egiptu czy Tunezji. Otóż piasek na plaży był... czarny! Związane jest to z geologią wyspy i pyłami wulkanicznymi. Widok niesamowity.


Vik

 
Stojąc w tym samym miejscu i rozglądając się można poczuć się dość dziwnie. Morze od razu budzi skojarzenia  z żółtym/złotym piaskiem, ciepłem, szumem morskich fal. Tu był tylko szum, piasek przybierał zupełnie inną barwę a temperatura powietrza i wiejący wiatr zdecydowanie oddalały myśli o chociażby zdjęciu czapki z głowy. Poniższe zdjęcie to druga strona tej zatoki.


Vik


Podróżując dalej i bardzo rzadko mijając jakieś domy, a jeszcze rzadziej samochody, dojechaliśmy autostradą do kolejnego ciekawego miejsca. Swoją drogą islandzka autostrada to droga dookoła wyspy o jednym pasie ruchu w każdą stronę. Tym miejscem były pola lawowe (lavafields). Są to formacje związane z erupcjami wulkanicznymi. Te pozostałości obecnie porastają mchem i dają niesamowite wrażenie. Wszystko wygląda jak nie z tej ziemi.

Pola lawowe
Tak wyglądała pierwsza, kilkunastogodzinna część wyprawy która w sumie trwała około tygodnia. Poniżej znajdują się odwołania do kolejnych części relacji zdjęciowej z Islandii:

Fotograficzna relacja z wyjazdu na Islandię część 2
Fotograficzna relacja z wyjazdu na Islandię część 3

czwartek, 5 kwietnia 2012

Jak najtaniej wymienić waluty

Częstym problemem podczas wyjazdów zagranicznych jest wymiana walut. Jest to również ważne podczas osiągania zarobków w innej walucie niż ponoszenie wydatków. Przez długi czas jedynym sensownym rozwiązaniem była wymiana walut w kantorach. Powodowało to wiele problemów i konieczności pilnowania kursów. Niedawno widziałem w Warszawie ofertę sprzedaży euro po 4,14zł i kupna - w tym samym kantorze - po 3zł. Niezła przebitka dla właściciela kantoru. Jeszcze do niedawna należało się więc mocno pilnować.

Od jakiegoś czasu w naszym kraju pojawiły się kantory internetowe - takie jak Walutomat.pl ; czy Cinkciarz.pl. Dzięki takim serwisom jeśli posiadamy konta walutowe to możemy wymieniać waluty obce na złotówki i odwrotnie po kursach znacząco lepszych niż te w kantorach tradycyjnych. Często wolumen obrotu to już miliony złotych dziennie, więc rynek jest w miarę płynny i skutecznie można wymieniać nawet spore kwoty. Dodatkowy zysk wiąże się tutaj z mniejszym spreadem walutowym, a prowizja potrącana przez kantory internetowe jest zdecydowanie niższa niż ta, wliczona w spread kantorów tradycyjnych. Dużą zaletą jest to, że wymianą nie są objęte jedynie najbardziej popularne waluty - jak dolar czy euro, wymieniać można też te mniej popularne jak korona szwedzka czy korona czeska.



Osiąganie dochodów za granicą może więc stać się nieco bardziej efektywne z braku konieczności fizycznego obrotu pieniędzmi. Ponadto kantory internetowe oferują kursy lepsze od kursów zawartych w tabelach bankowych. Jest to więc sensowne rozwiązanie dla osób chcących otrzymać złotówki. Ale z drugiej strony, jest to również dobre rozwiązanie dla osób potrzebujących walut. Kupując waluty obce w kantorze internetowym możemy ponieść niższe koszty niż w kantorach tradycyjnych. Jest to dobre rozwiązanie dla osób utrzymujących kontakty prywatne bądź niewielkie handlowe z partnerami za granicą. Także wybierając się na zakupy, na przykład do Londynu czy Nowego Jorku możemy taniej kupić funty bądź dolary amerykańskie i zawsze zostawić kilka złotych w kieszeni.

Źródło: finansierra.pl


Kantory internetowe w mojej ocenie wpisują się w trend mikrofinansów, mocno rozwijający się na świecie i powoli także i w naszym kraju. Częścią mikrofinansow są mikropożyczki, mikroubezpieczenia, mikropłatności i inne. Mikropłatności mogą być wdrażane nawet na małych stronach dzięki firmom chociażby takim jak PayU, mikropożyczki to przede wszystkim social lending i niewielkie kwotowo pożyczki i kredyty oferowane przez banki - najczęściej w związku z podejmowaniem nowej działalności gospodarczej. Problemem prawnym póki co jest brak możliwości zakładania firm mikroubezpieczeniowych - co prawda polskim prawem dozwolone jest tworzenie małych towarzystw ubezpieczeń wzajemnych, jednak ich tworzenie jest trudne i do tej pory powstała tylko jedna taka instytucja.

Kantory internetowe w naszym kraju stały się już sporą częścią rynku. Zakładanie kolejnych takich instytucji raczej nie ma sensu, trzeba by przeznaczyć wielkie środki finansowe na promocję by móc spróbować odnieść sukces. Jeśli jednak mieszkamy w innym kraju niż Polska gdzie nie ma tego typu usług, a mamy smykałkę do biznesu i/lub zdolności informatyczne - możemy spróbować przy współpracy z lokalnymi partnerami wdrożyć tego typu usługi. Wymiana walut w tym systemie również może przynosić zyski a jest o wiele mniej ryzykowna niż chociażby lewarowanie na rynku Forex. Podejrzewam, że w najbliższych latach tego typu działalność może być wspierana przez instytucje ponadnarodowe, ze względu na ograniczanie ryzyka. Dlatego warto zajrzeć na strony typu Walutomat.pl bo w przyszłości to tam może skupić się większość obrotu walutowego poza Forexem.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Social lending

Od kilku lat popularność na świecie zdobywa social lending. Oczywiście jak w przypadku branży internetowej - szybki rozwój social lending pojawił się też w naszym kraju. Pożyczki społeczne, pożyczki społecznościowe, p2p lending i peer-to-peer lending to inne nazwy tego zjawiska. Ale czym jest sam social lending? Opiera się on na prostym założeniu: potrzebuję pożyczki więc wystawiam aukcję, na której prezentuję swoją ofertę. Na przykład 5000zł na 12 miesięcy, oferuję 15% w skali roku. Jeśli jakąś osobę zainteresuje moja oferta - może mi pożyczyć jakąś kwotę. Jeśli takich osób będzie więcej i łącznie będą w stanie pożyczyć mi kwotę której potrzebuję - pożyczę tyle, ile mi potrzeba. Taki jest schemat działania w bardzo dużym skrócie.


 



Między pożyczkodawcami a pożyczkobiorcami musi dojść oczywiście do interakcji. Muszą się spotkać w jakimś miejscu. Takim miejscem są portale pośredniczące w udzielaniu pożyczek i pożyczaniu pieniędzy. Nie robią one tego za darmo - pobierane są różnego rodzaju opłaty. Takie opłaty to koszty weryfikacji - na przykład dowodu osobistego, zatrudnienia, rachunku bankowego; koszty uzależnione od sukcesu - jeśli pożyczka zostanie zrealizowana portal pobierze na przykład 1% od kwoty pożyczki. Innym rodzajem opłat są koszty promowania aukcji czy inne dodatkowe, uzależnione wyłącznie od modelu działania serwisu social lending.

Dlaczego postanowiłem napisać o pożyczkach społecznościowych? A no dlatego, że jest to ciekawy sposób zdalnego zarabiania pieniędzy. Ale uwaga! Nie jest to sposób na gwarantowane zarobienie pieniędzy, z inwestowaniem w ten sposób wiąże się ryzyko utraty zainwestowanych pieniędzy i wymagana jest spora wiedza i duże umiejętności by móc z sukcesem zarabiać pieniądze na pożyczkach społecznościowych. Jeśli posiadasz już wiedzę i jesteś w stanie akceptować ryzyko - można spróbować zainwestować pieniądze. No i tu jest najważniejszy punkt - musisz posiadać pieniądze, które możesz przeznaczyć na inwestowanie w pożyczki społecznościowe. Następnym krokiem jest wybranie odpowiedniej strategii inwestowania i wyszukiwanie najbardziej zaufanych w naszej ocenie pożyczkobiorców. Prawidłowe wybranie pożyczkobiorcy jest bardzo trudnym zadaniem, ale dzięki dogłębnej analizie możemy zmniejszyć ryzyko strat a zwiększyć prawdopodobieństwo zarobienia pieniędzy.

Cały temat jest tak szeroki, że nie wystarczyłoby pewnie i 20 postów by go opisać. Nie mniej pożyczki społecznościowe są ciekawym sposobem na dorobienie kilku złotych, jeśli posiadamy odpowiednią wiedzę. Ryzyko straty jest niższe niż gra na Forexie ale jednocześnie dużo wyższe niż na lokacie czy nawet funduszu inwestycyjnym. Dodatkowo absorbuje nasz czas i wymaga kontrolowania spłacalności pożyczek. Daje jednak szansę na kilkunastoprocentowe zyski (w skali roku). Poniżej znajdują się linki do kilku najważniejszych serwisów pożyczek społecznościowych w naszym kraju - można zapoznać się z ich ofertą. Należy jednak pamiętać, że pożyczki społecznościowe wymagają dużo wiedzy i im więcej jej zdobędziemy tym prawdopodobne jest odniesienie większego sukcesu finansowego.


Kokos.plPożyczki społecznościowe mogą też być szybkim sposobem na podratowanie budżetu podczas podróży czy w innym przypadku, osobiście jednak nie polecam zaciągania jakichkolwiek zobowiązań stricte konsumpcyjnych. Nie tylko przez serwisy social lending, ale również i w bankach. Przejadanie nie swoich pieniędzy nigdy nie prowadzi do niczego dobrego (no, poza podatkami wpływającymi do budżetu państwa ;) ), czasem można jednak zaciągnąć kredyt inwestycyjny - jeśli jesteśmy pewni zarobku. To jednak kolejny bardzo szeroki temat, już nie na dziś.

Najważniejsze serwisy social lending w Polsce:
- kokos.pl
- zakra.pl
- pożycz.pl
- finansowo.pl
- sekrata.pl

niedziela, 1 kwietnia 2012

67 lat

Bardzo głośno ostatnio w naszym kraju o podniesieniu wieku emerytalnego. Cała dyskusja powinna być poważna ze względu na bardzo istotny problem jakim jest starzenie się społeczeństwa. Niestety wszystko wygląda dużo inaczej jeśli się spojrzy na to z boku. Wygląda to tak, jakby duża część społeczeństwa walczyła o coś, o czym nie ma pojęcia - tylko dla zasady. Wiek emerytalny w naszym kraju dla kobiet póki co wynosi jeszcze 60 lat. Biorąc pod uwagę średnią długość życia dla kobiet - obecnie około 80 lat oraz fakt, że coraz dłuższą część młodości poświęcamy na edukację wchodzi, że kobieta będzie pracowała 35 lat a przez 45 lat będzie utrzymywana przez system społeczny. W przypadku mężczyzn wynik ten jest inny - ale tylko ze względu na wyższy wiek przejścia na emeryturę i krótszy czas życia.

Źródło: zyciena100procent.pl


System emerytalny kraju, którego większość społeczeństwa dąży do przejścia na emeryturę jak najszybciej nie wytrzyma zbyt długo. A u nas bardzo duża grupa ludzi chce doczekać emerytury i jak najszybciej leżeć do góry brzuchem przed telewizorem. Oczywiście, kopanie rowów przez 40 lat łopatą jest bardzo obciążające fizycznie, ale teraz sporą część prac przejmują maszyny i ogólnie rzecz ujmując obciążenie organizmów jest niższe niż kiedyś. Dlaczego więc w pełni zdolni do pracy ludzie mają siedzieć w domu? Znam osobiście nie jedną osobę po 65 roku życia która w domu by nie usiedziała i staraja się za wszelką cenę o dodatkową pracę. I to nie ze względów finansowych ale ze względu na faktyczną chęć pracy i deklarację typu: "jakbym miała siedzieć w domu to bym się zanudziła na śmierć". Jedna osoba poza emeryturą pracuje jeszcze na dwóch czy trzech stanowiskach i ma więcej energii oraz doświadczenia niż większość moich dwudziestokilkuletnich znajomych. Dlaczego więc taka osoba ma nie pracować? Niech pracuje!

Cały problem z emeryturami opiera się na ich historycznym pochodzeniu. Już w starożytnym Rzymie istniało coś w stylu emerytur - odprawy przekazywane byłym wojskowym. Dzięki temu dbano o militarne zabezpieczenie kraju. Jednak dopiero w 1880 roku powstały emerytury nie związane z wojskiem. Wprowadzone zostały przez Otto von Bismarck'a. I wszystko byłoby super, gdyby nie porównanie tego systemu z naszym, aktualnym. U Bismarcka na emeryturę przechodziło się w wieku 70 lat przy czym składki zaczynano płacić już w wieku kilkunastu lat. Średnia długość życia wynosiła wtedy około 45 lat (ze względu na dużą śmiertelność niemowląt). Ale jednocześnie szybki wzrost populacji ze względu na wysoką dzietność powodował, że system emerytalny miał rację bytu. Aktualnie w naszym kraju przyrost naturalny jest ujemny, więc Bismarck'owski system emerytalny nie ma racji bytu. Dlatego stworzono reformę systemu wprowadzającą III filary ubezpieczenia emerytalnego:

  • I filar – Fundusz Ubezpieczeń Społecznych obsługiwany przez ZUS,
  • II filar – Otwarty fundusz emerytalny (OFE),
  • III filar – Indywidualne konto emerytalne (IKE)
Źródło: polipolis.pl

Ostatnio wprowadzono również możliwość oszczędzania 4% wynagrodzenia brutto na Indywidualnych Kontach Zabezpieczenia Emerytalnego. Łącznie wszystkie te 4 nogi mają sprawić, że każdy z nas będzie pracował na własną emeryturę. I podpisuję się pod tym obiema rękami. System ma nakłaniać nas samych do myślenia o własnej emeryturze, a nie do dziewiętnastowiecznego myślenia. I do tego powinniśmy dążyć, kwestia wieku emerytalnego jest kwestią wtórną wobec braku świadomości ekonomicznej naszych rodaków. Pieniądze nie biorą się z powietrza, emerytura nie jest wypłacana z magicznego kapelusza. By móc spokojnie żyć na starość należy wcześniej zapewnić sobie odpowiednie zabezpieczenie - państwo chce zmniejszać swoją odpowiedzialność w tym zakresie. I moim zdaniem bardzo dobrze - zadbaj o siebie teraz a będzie Ci lepiej w przyszłości. W końcu biorąc za przykład IKZE - wydatek 4% od najniższej krajowej, 1500zł brutto to tylko 60zł miesięcznie. 6 paczek papierosów. 3 butelki wódki. A już tak mała kwota pozwala na systematyczne budowanie kapitału na przyszłość. I chodzi o samą zasadę - budowanie zabezpieczenia finansowego na przyszłość jest bardzo ważne.